Jak juz informowaliśmy wcześniej, na prawdziwie nostalgiczny i elegancki wieczór świata lat 30-tych ub. wieku, zaprasza orkiestra ADRIA NOSTALGIA pod kierownictwem Adama Wąsiela. Debiutancki koncert tego 11-osobowego zespołu odbędzie się w Sali „Music Workshop” w Sydnejskim Konserwatorium Muzycznym 9-tego Czerwca o godz. 19:30.
Niezależny, internetowy magazyn Polaków w Australii. Polska, Australia i wszystko to co łączy oba kraje. Fakty, wydarzenia, opinie, zapowiedzi. Wyślij swój tekst, zdjęcie lub nagranie do redakcji. Zostań reporterem życia w Australii i w Polsce.
Thursday, May 31, 2012
Wednesday, May 30, 2012
Fatalna gafa Obamy. Polska oczekuje przeprosin
Polska oczekuje przeprosin od prezydenta Baracka Obamy za sformułowanie "polski obóz śmierci" użyte przez niego na ceremonii uhonorowania Jana Karskiego Prezydenckim Medalem Wolności - powiedział były minister spraw zagranicznych RP Adam Daniel Rotfeld.
"Oczekujmy dziś stosownego oświadczenia i sprostowania oraz przeprosin na piśmie, a co się stanie jutro, zobaczymy" - powiedział polskim korespondentom w Waszyngtonie we wtorek wieczorem (czasu lokalnego) minister Rotfeld, który w imieniu nieżyjącego Karskiego odebrał medal na uroczystości w Białym Domu. "Otrzymałem zapewnienie, że to się stanie i dziś i jutro" - dodał.
Były minister przypisuje winę za gafę personelowi Białego Domu.
"W wystąpieniu prezydenta Obamy, skądinąd bardzo wyważonym i ciepłym dla Karskiego i Polski, znalazły się słowa, które są trudne do przyjęcia. Są one w moim przekonaniu wyrazem niskiego profesjonalizmu tych ludzi, którzy w Białym Domu takie przemówienia przygotowują" - powiedział Rotfeld.
Poinformował, że bezpośrednio po uroczystości w Białym Domu, wraz z ambasadorem RP w Waszyngtonie Robertem Kupieckim, przeprowadził rozmowy na temat gafy z "różnymi osobami w Białym Domu" i z ambasadorem amerykańskim w Polsce Lee Feinsteinem.
"Powiedzieliśmy co na ten temat myślimy i oczekujemy stosownych kroków. Otrzymałem przyrzeczenie, że w tej sprawie będzie wydane specjalne oświadczenie, które będzie zawierało słowa przeproszenia za te niefortunne słowa, które w istocie rzeczy, przy pomocy wielu amerykańskich przyjaciół, udało się na trwałe wyeliminować z głównych amerykańskich mediów. Mam nadzieję, że cała ta historia w ostatecznym rozrachunku uświadomi raz na zawsze, że to wołanie o edukację na temat tego co się w Polsce wydarzyło w latach 1939-1945 (jest potrzebne). Elementarna przyzwoitość wymaga, by powiedzieć prawdę - że to były obozy hitlerowskie" - dodał były minister.
W stenogramie z wystąpienia Obamy, rozesłanym mediom w kilka godzin po uroczystości w Białym Domu, słowa "polski obóz śmierci" zostały zastąpione słowami: "nazistowski obóz przejściowy w Izbicy", zgodnie z prawdą historyczną.
Przemówienie Obamy było jednak bezpośrednio transmitowane przez kilka ogólnokrajowych stacji telewizyjnych, m.in. CNN i C-SPAN.
Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski (PAP)
W polskich mediach od rana wrze. Na słowa Obamy zareagował natychnmiast premier Tusk. Prezydent Komorowski wystosował list do Obamy.
- Wczorajsze słowa o "polskich obozach śmierci" dotknęły wszystkich Polaków. Zawsze reagujemy w ten sam sposób, kiedy ignorancja i zła wola prowadzą do takiego wypaczania historii - powiedział dziś w specjalnym oświadczeniu ws. wpadki prezydenta Obamy premier Donald Tusk. Na specjalnie zwołanym spotkaniu z dziennikarzami dodał też, że jest "to sprawa, obok której nie możemy przejść obojętnie".
Jeszcze w nocy czasu polskiego sprawę na Twitterze skomentował szef MSZ Radosław Sikorski . Szef MSZ, na Twitterze, zapowiedział, że Biały Dom przeprosi za oburzający błąd. "Szkoda, że doniosłą uroczystość przyćmiła ignorancja i niekompetencja" - napisał minister.
- Prezydent USA Barack Obama powinien prosić o wybaczenie. Wyobrażam sobie, jak się czuł podczas uroczystości profesor Rotfeld - dziecko Holocaustu - powiedział profesor Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce. Zdaniem Weissa Jan Karski, gdyby żył, byłby oburzony. - Był przecież kurierem sprawiedliwości polskiej, który przedarł się z okupowanej ojczyzny, by powiadomić świat o hitlerowskich zbrodniach ludobójstwa. Istotą przekazu Jana Karskiego było: - Ludzie, ratujcie! Obozy śmierci to niemieckie piekło na polskich ziemiach - podkreślił były ambasador Izraela w Polsce.
Prezydent Bronisław Komorowski skierował list do prezydenta USA Baracka Obamy w związku z jego wypowiedzią, w której użył określenia "polski obóz śmierci" - poinformowała szefowa prezydenckiego biura prasowego Joanna Trzaska-Wieczorek zaznaczajac, że treść listu zostanie opublikowana na stronie internetowej prezydenta.
Szefowa komitetu na rzecz przyznania Karskiemu Medalu Wolności Wanda Urbańska widziała prezydenta USA zaraz po ceremonii w Białym Domu. - Wiedział, co się stało, ponieważ poinformowano o tym jego współpracowników - stwierdziła. Członkowie komitetu nie zwrócili uwagi prezydentowi USA na niewłaściwą wypowiedź. - Ponieważ chcieliśmy świętować zwycięstwo i nie chcieliśmy zakłócać tej wspaniałej chwili - dodała.
Wanda Urbańska jest przekonana, że choć słowa Obamy były zwykłą pomyłką, to powinien naprawić swój błąd. - Mądre byłoby wystosowanie jakiejś korekty, zanim mały ogień przerodzi się w wielki pożar - powiedziała.
Prezydencki Medal Wolności, którym we wtorek został uhonorowany pośmiertnie Jan Karski jest najwyższym cywilnym odznaczeniem państwowym w USA. Podczas uroczystości Obama przedstawił uhonorowanych w tym roku medalem, w tym tak prominentne postacie jak była sekretarz stanu Madeleine Albright, laureatka literackiej nagrody Nobla Toni Morrison i słynny pieśniarz Bob Dylan.
kb/BumerangMedia/onet.pl/Wirtualan Polska
Monday, May 28, 2012
Za 10 dni w Warszawie rozpocznie się EURO 2012
Za 10 dni rozpoczną się Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej – Euro 2012 organizowane wspólnie przez Polskę i Ukrainę - największa impreza sportowa w historii obu krajów.
Pomysł narodził się na Ukrainie w 2003 roku. Pod koniec września 2003 na spotkaniu działaczy polskiego i ukraińskiego związku piłki nożnej podpisane zostało we Lwowie oficjalne porozumienie. 18 kwietnia 2007 na kongresie w Cardiff UEFA zdecydowała o wyborze Polski i Ukrainy na gospodarza Euro 2012, co było wówczas sporą niespodzianką. Za ojca tego sukcesu uważa się prezesa ukraińskiego związku piłki nożnej, Hryhorija Surkisa.
I tak po raz pierwszy zarówno w Polsce jak i na Ukrainie odbędzie się tak wielka sportowa impreza.
I tak po raz pierwszy zarówno w Polsce jak i na Ukrainie odbędzie się tak wielka sportowa impreza.
Z organizacją tej imprezy łączyła się realizacja szeregu wielkich przedsięwzięć takich jak budowa nowych stadionów – uważanych obecnie za najnowocześniejsze w Europie oraz tysięcy kilometrów autostrad i dróg ekspresowych.
8 czerwca 2012 turniej rozpocznie mecz otwarcia na Stadionie Narodowym w Warszawie, a faza grupowa zakończy się 19 czerwca. Ćwierćfinały zostaną rozegrane od 21 do 24 czerwca, półfinały - 27 i 28 czerwca. 1 lipca 2012 odbędzie się finał Mistrzostw na Stadionie Olimpijskim w Kijowie.
Miasta goszczące turniej to: Warszawa, Gdańsk, Wrocław, Poznań, Kijów, Lwów, Donieck i Charków.
kb/wikipedia
kb/wikipedia
Dokładny terminarz rozgrywek: UEFA Euro 2012 schedule
Za transmisje telewizyjne turnieju odpowiedzialna jest w Polsce TVP a w Australii SBS TV.
UEFA przygotowała video z prezentacją miast gospodarzy turnieju i oficjalne intro zapowiadające EURO 2012:
Powstanie gigantyczny afrykańsko - australijski radioteleskop
Impresja artystyczna gigantycznego radioteleskopu, który pozwoli na podróż w czasie. Fot.materialy prasowe |
Na terytoriach kilku państw afrykańskich oraz Australii i Nowej Zelandii powstanie największy na świecie radioteleskop złożony z 3000 pojedynczych anten parabolicznych, który - jak mają nadzieję naukowcy - pomoże w wyjaśnieniu budowy i przyszłości Wszechświata. Zawarty w piątek w Amsterdamie consensus dyrektorów z International SKA Organisation, instytucji odpowiedzialnej za konstrukcję teleskopu, zakończył wieloletnią afrykańsko - australijską brudną wojnę o ten jeden z największych naukowych projektów XXI wieku.
Anteny w Afryce i Australii - w tych odległych od siebie rejonach globu będą połączone w jeden olbrzymi system i w ten sposób powstanie radioteleskop nazywany Square Kilometer Array (SKA).
Państwa uczestniczące w projekcie, na który przeznaczono 1,2 mld dolarów, ustaliły w piątek ostateczne szczegółowe rozmieszczenie anten. Dwie trzecie z nich zostanie rozmieszczonych w RPA oraz w Ghanie, Botswanie, Kenii, Madagaskarze, Mauritiusie, Mozambiku, Namibii i Zambii. Pozostałe znajdą się w Australii i Nowej Zelandii.
Przedstawiciel RPA Justin Jonas wyraził zadowolenie z ostatecznych ustaleń. "Możemy być lekko zawiedzeni, że nie dostaliśmy całości, ale sądzę, że należy podkreślić, iż dostaliśmy większość. To jest prawdziwy punkt zwrotny dla Afryki. Stajemy się ośrodkiem nauki i inżynierii, a nie tylko miejscem gdzie są bogactwa naturalne i atrakcje turystyczne" - powiedział Jonas.
Współzawodnictwo o uzyskanie jak największej części przyszłego radioteleskopu było wyjątkowo zacięte. Pierwsza faza budowy pochłonie ok. 439 mln dolarów i dostarczy tysięcy miejsc pracy.
Radioteleskop SKA będzie 50 razy czulszy i będzie w stanie przeszukiwać nieboskłon 10 tys. razy szybciej niż jakikolwiek z istniejących obecnie. Naukowcy zapowiadają, że będą mogli po raz pierwszy zbadać początki Wszechświata, sprawdzić teorię względności Einsteina i poszukiwać śladów inteligentnego życia.
Prezes konsorcjum budującego radioteleskop John Womersley powiedział, że SKA pomoże w udzieleniu odpowiedzi na podstawowe pytania: Skąd się wzięliśmy ? Dokąd zmierzamy ? Jaki jest Wszechświat, w którym żyjemy ?
"Teraz nadal nie rozumiemy z czego zbudowane jest 96 proc. Wszechświata" - podkreślił.
(PAP)
Wcześniej media donosiły,że między Australią a RPA toczyła się walka na szczeblu rządowym i medialnym. Oskarżenia przeciwko sobie rzucali politycy i dziennikarze na łamach krajowych gazet i w telewizjach. Przekonywali się nawzajem, że to właśnie im należy się ten lukratywny i prestiżowy projekt.
Oba rywalizujące kraje mają też już sprawnie funkcjonujące nowoczesne teleskopy na swoim terenie. RPA posiada Wielki Teleskop Południowoafrykański, a Australia ma na swoim terenie przekaźniki, które są częścią NASA Deep Space Network - projektu pozwalającego utrzymywać łączność z bezzałogowymi sondami kosmicznymi oraz badać kosmos przy użyciu radioteleskopów.
kb/tvnmeteo/SMH/PAP
Sunday, May 27, 2012
Marian Brzeziński: Nowy Świat
Praca, która zajęła pierwsze miejsce w Konkursie Literackim pt. "Moja Emigracja" zorganizowanym przez portal internetowy Favoryta.
Okladka książki, w której znajdą się wszyskie teksty prac finałowych konkursu |
Dnia drugiego listopada 1950 roku, z numerem na etykiecie bagażowej przywiązanej sznurkiem do guzika marynarki, postawiliśmy pierwszy krok na ziemi naszego nowo obranego kraju w porcie Australii Zachodniej – Fremantle. Zostaliśmy przywitani przez jakieś panie podarunkiem w postaci pomarańczy, pytające z uśmiechem: „How do you like Australia?”
Po wylądowaniu zapakowano nas do pociągu i zawieziono do obozu przejściowego w Northam, oddalonego o jakieś sto kilometrów na wschód od portu.
Gdy patrzyliśmy przez okno pociągu, krajobraz robił przygnębiające wrażenie. Wydawał się prymitywny, dziki i obcy, ale z drugiej strony wolny i oddalony od niepewnego i wręcz wrogiego środowiska, jakim była wtedy Europa. Będąc młodym człowiekiem (dziewiętnaście lat), postanowiłem wziąć byka za rogi. Dokładnie nie wiem, co myśleli rodzice. Przypominam sobie jednak, jak mi kiedyś ojciec powiedział: „Marian, tutaj musimy żyć, ale nie zapomnij, że Europa jest kolebką cywilizacji”…
Pomimo że jednym z przedmiotów maturalnych był język angielski, szkolna jego znajomość otrzymana przy tłumaczeniu autora Hamleta nie stała się wielką pomocą, by się porozumieć z Australijczykami w ich charakterystycznym „slangu”. Ojciec i matka prawie zupełnie nie mieli styczności z językiem angielskim. Można sobie wyobrazić, jakie trudności to powodowało w znalezieniu odpowiedniej pracy. Przecież ojciec piastował stosunkowo wysokie stanowisko w swoim zawodzie w powojennych Niemczech jako Kurator IV Okręgu Szkolnictwa Polskiego na Nord-Rhine Westfalię. Tutaj czekała na niego tylko – praca fizyczna.
Mając duży wpływ na decyzję o przyjeździe do tego kraju, musiałem walczyć z wyrzutami sumienia, że rodziców tu sprowadziłem. Z pewnością mieliby łatwiejsze życie w innych krajach, do których dostali propozycje wyjazdu (USA, Kanada, Anglia).
Obóz w Northam mieścił się w buszu na przedmieściu w pożołnierskich barakach z falowanej blachy. Nie miały izolacji ścian ani dachu, więc było zimno w zimę i gorąco w lecie. Duże hale przedzielono kocami, co czyniło „pokoje”. Można było usłyszeć każde słowo i inne odgłosy wydane przez sąsiadów. Toaletę robiliśmy we wspólnych umywalniach. Posiłki spożywaliśmy we wspólnych jadalniach w określonych godzinach.
Statut nasz zmieniał się z biegiem czasu. Najpierw nazywano nas „Aliens” potem „Foreigners” i „Migrants”, następnie „New Commers”, „New Australians” i wreszcie „Ethnics”. Nie wiem czym, ale wiem kim teraz jesteśmy.
Każdy otrzymywał po kilka szylingów tygodniowo, które można było wydać w obozowej kantynie, przeważnie na lody i kino.
Tu również znajdowało się biuro pracy, przydzielające ludzi do robót w różnych miejscowościach. Australia przyjęła emigrantów na tak zwany dwuletni kontrakt, który następnie został zamieniony na pobyt stały. W tej sytuacji należało przyjąć każdą pracę, którą władze przyznały. Rozpoczynał się okres ciężkiej pracy fizycznej zapewniającej jednak środki do życia. Każdy łapał się pracy, by sobie ułożyć jako takie normalne życie, z dala od koczowania obozowego w Niemczech czy chociaż teraz w Australii.
Po miesiącu pierwszy mam zaszczyt otrzymania przydziału do pracy, do Electweld Steel Co. w Kellerberrin. Myślałem, że jadę do pracy w fabryce, która wyrabia jakieś lekkie przedmioty ze stali w postaci widelców i noży lub innych małych rzeczy.
W następnym dniu o godzinie 10:00 stawiłem się koło biura pracy w punkcie zbiorczym z małą walizeczką, skąd miniautobus wiózł nieszczęśników na stację kolejową. Okazało się, że dzielę los z jeszcze jednym młodzieńcem włoskiego pochodzenia, który jechał do tej samej fabryki. Wsiedliśmy do tego samego przedziału, ale nie doszło do żywiołowej konwersacji, ponieważ on posiadał inne znajomości językowe od moich, a w angielskim obaj szwankowaliśmy.
Wąskotorowy pociąg o napędzie parowym pokonał te prawie sto kilometrów w rekordowym czasie dwu i pół godziny. Na stacji czekał na nas manager owego zakładu. Po krótkim przywitaniu zmierzył nas wzrokiem od góry do dołu, bez słowa zapakował do swego „utility” i przewiózł do miasta, gdzie zamieszkaliśmy w tak zwanym „Boarding House”. Powiedział, że jutro rano za piętnaście ósma przyjedzie, by nas zabrać do pracy.
Przyjęła nas tu dość korpulentna właścicielka, wyznaczyła stosunkowo małe, ale wygodne pokoje z łóżkiem i szafką i oznajmiła, że będziemy za to płacić jedną gwineę tygodniowo. Kiwnęliśmy głowami, poszliśmy do swoich pokoi, ja przynajmniej wyciągnąłem się na łóżku, by wypocząć po uciążliwej podróży.
Nazajutrz o umówionym czasie manager zabrał nas do zakładu, który był oddalony od miasta o sześć kilometrów na wschód, blisko głównej drogi i toru kolejowego. Ubrałem się w białą koszulę i w wojskowe spodnie przefarbowane na kolor granatowy.
Trudno sobie wyobrazić nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy miejsce zatrudnienia. Na płaskim terenie bez żadnego krzaka ani drzewa usytuowano warsztat, gdzie wyrabialiśmy rury wodociągowe o przekroju osiemdziesięciu centymetrów (tak, centymetrów), przeważnie pod gołym niebem, tylko gdzieniegdzie był daszek z falowanej blachy bez ścian, przy temperaturze (jest koniec listopada) przekraczającej czterdzieści stopni Celsjusza. Gorący, pustynny, wschodni wiatr wysuszał nam usta i oczy.
Praca polegała na tym, by za pomocą hydraulicznych pras arkusze blachy o grubości sześciu milimetrów i długości pięciu metrów wygiąć w kształt rury. Następnie trzeba było je spajać, potem wyłożyć wewnątrz warstwą specjalnego cementu. Wszystkie te czynności pracy „taśmowej” były wykonywane za pomocą muskułów. W tych warunkach trzeba było wytrzymać pięć i pół dnia w tygodniu, pracując osiem godzin dziennie za wynagrodzenie siedmiu funtów, sześciu szylingów i siedmiu pensów, z czego odtrącano mi osiem szylingów i sześć pensów podatku. W wieku dziewiętnaście i pół roku była to moja pierwsza praca fizyczna w życiu.
Po pierwszym dniu pracy nie pamiętam, czy się wykąpałem, ale wiem, że mój włoski przyjaciel obudził mnie o siódmej następnego ranka do pracy. Zauważyłem wtedy, że kolor mojej koszuli zbliżył się bardzo do koloru moich rdzawogranatowych spodni.
Nie dałem się i po kilku dniach pomyślałem, że prawie się przyzwyczaiłem i dam sobie radę. Zdołałem nawet w weekendy odwiedzić autostopem kilka razy rodziców, którzy w dalszym ciągu byli w Northam, a nawet dałem im kilka pierwszych zarobionych funtów. Ojciec zużył je na podróż do Perth, bo dowiedział się, że tam są jacyś znajomi, którzy mogliby pomóc w znalezieniu pracy dla niego, bo nie było łatwo o jakąkolwiek pracę dla ludzi „starszych” (47 lat).
Po kilku tygodniach, pod koniec grudnia, pomimo dobrych chęci w wytrwaniu w pracy, moje siły się wyczerpały. Nie uszło to uwadze Foremana, który podszedł do mnie i powiedział, że może lepiej by było, gdybym się przeniósł do Perth, do jakiejś lżejszej pracy. Był na tyle ludzki, że nawet dał mi adresy i polecenia do swoich przyjaciół, którzy mogliby mi pomóc (jeden z nich był do „Attorney General”). Wypytał mnie, co robiłem przedtem, powiedziałem, że zdałem maturę i przez krótki czas pracowałem jako nauczyciel, więc szczególnie polecił adres do Education Department.
W międzyczasie ojciec otrzymał legowisko na werandzie u ludzi, których znał jeszcze z Niemiec (nazwiska zapomniałem), na Pier Street (na przeciwko Perth Oval). Jednocześnie, przy ich pomocy, podjął pierwszą pracę w tym kraju, w odlewni stali oraz warsztacie produkującym wagony kolejowe (Tomlinson’s Steel Co.). Warunki pracy były tu podobne do tych, które niedawno porzuciłem. Mama na razie czekała w Northam, aż ojciec znajdzie odpowiednie mieszkanie. Trzeba tu zaznaczyć, że otrzymanie mieszkania w tym czasie było wielkim problemem, o czym zawiadomił nas australijski konsul jeszcze w Niemczech, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że napotkamy aż takie trudności.
Gdy spotkałem się z ojcem w Perth, okazało się, że u tych państwa nie ma już miejsca. Ale z ich pomocą znalazłem „pokój” na pobliskiej ulicy, Stirling Street. Była to piętrowa kamienica, która na terenie ogrodu miała przybudówkę, pralnię z falowanej blachy urządzoną jako pokój. W głównej części domu mieszkało wielu lokatorów, a ja z tyłu sam jak król, tylko z papugą właścicielki w klatce wiszącej przed moim okienkiem. Będąc teraz w stolicy, za tę przyjemność płaciłem trzydzieści szylingów tygodniowo.
Po jakimś czasie ojciec znalazł mieszkanie u starszej samotnej Australijki na Charles Street. Miała cały dom i odstąpiła im jeden pokój, z ograniczoną używalnością kuchni i zewnętrznej toalety, więc mogli się znowu połączyć. Niestety miałem dosyć daleko i zbyt kiepską komunikację, by ich odwiedzać. Gdy pierwszy raz zjawiłem się w pewną niedzielę, otworzyła drzwi i zmierzyła mnie wzrokiem z góry do dołu, wypytała, kim jestem i powiedziała, że mam ostrożnie stąpać po dywanie w korytarzu, mogę się zatrzymać na piętnaście minut. Od tego czasu spotykałem się z rodzicami w pobliskim parku w umówione dnie, o umówionej godzinie.
Taki stan rzeczy był nie do przyjęcia.
Szczęście jednak nam sprzyjało i ojciec znalazł inne mieszkanie, przy ulicy Bulwer Street, niedaleko Beaufort Street, skąd wyprowadzili się na farmę państwo W. Tu było bliżej dla mnie i wygodniej dla nich.
Według wskazówek mego poprzedniego pracodawcy zgłosiłem się do podanych miejsc, ale na krótką metę nic pożytecznego nie mogłem załatwić, chociaż przyjęto mnie uprzejmie w Education Department, gdzie otrzymałem formularz podania na Teachers Trainig College w Graylands. W desperacji zacząłem go od razu wypełniać na biurku tego urzędnika, ponieważ była to nie tylko edukacja, bo wiązało się z nią, jak na owe czasy, nawet niezłe stypendium, ale i zarazem czteroletni kontrakt. Urzędnik przerwał moje pisanie, wskazując, że mogę to zrobić w domu i złożyć podanie, jak się dobrze zastanowię. Podanie to, na wpół wypełnione, mam do dziś jako pamiątkę.
Zacząłem teraz szukać pracy na własną rękę, z gazety. Byłem przygotowany na złapanie jakiejkolwiek pracy. Po kilku próbach zadzwoniłem o miejsce jako yard-barman do Peninsula Hotel w Maylands. Kazano mi się stawić i pracę dostałem. Zaczynałem o ósmej rano do jedenastej jako yardman, a o piątej po południu do dziewiątej pracowałem w roli barmana. Praca ta dawała mi dużo czasu podczas dnia, którego nie byłem w stanie pożytecznie wykorzystać.
Postanowiłem podszkolić znajomość języka angielskiego, by wreszcie zdobyć jakiś zawód. Można to było uczynić na kursach wieczorowych, ale obecna praca kolidowała z tym zamiarem. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli nie osiągnę wyższych kwalifikacji, będę się poniewierał jako robotnik przez całe życie.
Ponieważ był już marzec i kursy w Perth Technical College się zaczęły, rzuciłem pracę i zapisałem się na kurs kreślarski. Następnie wziąłem matematykę, fizykę i chemię. W zasadzie nie miałem wytyczonego kierunku, ale sądziłem, że jakakolwiek nauka podczas tych dwóch lat kontraktu da mi lepsze podstawy znajomości języka i systemu nauczania i będzie przydatna w przyszłości do wyższych studiów w obranym zawodzie.
Wtedy poznałem Zbyszka M., który w owym czasie miał podobne zamiary.
Lekcje odbywały się w małym, starym, zabytkowym kościółku przy St. Georges Terrace, który teraz jest restauracją. Nauczycielem matematyki był doktor Brainer (polski Żyd). Wiele się nie nauczyłem, ale pamiętam lekcję, na której rozkoszny doktor chciał nam wytłumaczyć różnicę między nieskończonością i wiecznością. Zajęło mu to całą godzinę.
Pozostał jednak problem pracy. Po znajomości otrzymałem ją u Tomlinsona, gdzie ojciec w dalszym ciągu pracował, ale wytrzymałem tylko tydzień. Następnie miałem kilka dorywczych prac, z których jedna w Metropolitan Markets na Wellington Street wymagała startu o trzeciej rano i polegała na wyładowywaniu skrzynek z owocami z ciężarówek. O tej nieludzkiej godzinie nie było żadnej komunikacji, więc ze Stirling Street maszerowałem pieszo. We wczesnym wstawaniu pomagała mi papuga, która służyła jako budzik. Na prawdziwy nie miałem jeszcze wystarczająco dużo pieniędzy.
Minęło już kilka miesięcy i bardzo starając się, zaoszczędziliśmy kilka groszy, więc ojciec zadecydował wynająć kurzą farmę. Wynaleźliśmy ją z ogłoszenia w gazecie: „Kurza farma do wynajęcia, 2000 kur nośnych, £2000.00 The Strand, Morley Park.”
Trzeba powiedzieć, że było to z dala od centrum miasta na pięcioakrowej posesji z szałasem, coś w rodzaju większego kurnika, w którym mogliśmy razem zamieszkać. Ojciec wynajął ją na dwa lata. Było wiele pracy dodatkowej, ponieważ w dalszym ciągu pracowaliśmy, odrabiając kontrakt, ale korzyści z tego nie mieliśmy.
Następnie znalazłem pracę, która była znośna, u G. G. Martin na Bennett Street, na przeciwko Wellington Square. Montowałem silniki elektryczne. Z biegiem czasu zapotrzebowanie na silniki się zmniejszyło i skończyła się praca. Znalazłem więc pracę u Atkins Ltd. na Murray Street, przy ładowaniu akumulatorów służących do pojazdów, jak również do oświetlania farm oddalonych od sieci elektrycznej. Praca była ciężka i niebezpieczna ze względu na ciągłą styczność z ołowiem.
Poznałem już Janinę K. i jesteśmy bardzo sobą zajęci. Chodzimy na zabawy i inne imprezy urządzane przez organizującą się tu Polonię. Umawiamy się na spotkania w mieście, ponieważ mieszkamy w różnych dzielnicach. Pewnego razu umówiliśmy się, by pójść do kina, ale widocznie w pośpiechu nie ustaliliśmy, do którego. Spotkaliśmy się dopiero w godzinę po wyznaczonym czasie na William Street, ponieważ Janka czekała koło innego kina niż ja. Spotkanie to przyjemnie wykorzystaliśmy na pójście do kawiarni i spacer.
Zastanawiamy się nad przyszłością. Nie ma dobrych widoków. Trzeba coś zadecydować na dalszą metę. Marzeniem moim było pójść na studia medyczne, ale w tym czasie nie było medycznego fakultetu na naszym uniwersytecie. Trzeba by było jechać do najbliższego w Adelaide. W mojej finansowej sytuacji nie było o tym mowy.
Na skutek artykułu napisanego w gazecie „West Australian” przez idącego na emeryturę dziekana stomatologii profesora Radden (Szkota) na tutejszym uniwersytecie, który zachęcał kandydatów do podjęcia kursu dentystycznego, decyduję się wstąpić na studia. Dobrze, że ten dziekan odszedł, bo mówiono, że nie lubił obcokrajowców.
Jeszcze w Niemczech słyszałem, że Uniwersytet Australii Zachodniej jest jedynym wolnym na świecie, to znaczy studenci nie płacą za naukę, marzyłem, żeby się tam dostać. Oczywiście wszystkie fakultety były wolne oprócz stomatologii, którą sobie właśnie obrałem.
Przetłumaczyłem moje świadectwo dojrzałości na język angielski i z początkiem roku szkolnego złożyłem podanie na uczelnię. Wezwano mnie na przesłuchanie i ku memu zdziwieniu zostałem tymczasowo przyjęty, pod warunkiem, że zdam pierwszy rok, po czym otrzymam status normalnego studenta.
Muszę się przyznać, że przez pierwsze kilka dni siedziałem na lekcjach jak na przysłowiowym tureckim kazaniu, ale po jakimś czasie się oswoiłem. Wyskrobałem tych kilkadziesiąt funtów, by zapłacić za pierwszy rok oraz kupić obowiązkowe instrumenty. W owych czasach rządowe stypendium (Commonwealth Scholarship) jako obcokrajowcowi nie przysługiwało mi. O dodatkowej pracy zarobkowej nie było co myśleć, ponieważ kurs pochłaniał cały wolny czas.
Tu poznałem Jurka N., więc było raźniej i często się razem uczyliśmy. W tym czasie byliśmy jednymi z pierwszych Polaków na tym uniwersytecie. Na koniec, przy ciężkiej pracy, obaj zdaliśmy pierwszy rok.
Na następny rok potrzeba było więcej pieniędzy, by opłacić studia. Z ciężkim sercem i z żalem zadecydowałem opuścić rok i pójść do pracy, by je zarobić. Dostałem pracę w tartaku, w bardzo hałaśliwym i zakurzonym środowisku. Hałas ten odbił się bardzo ujemnie na moim słuchu. Jedynym dobrym wydarzeniem w tym roku było to, że poślubiłem Jankę. Ślub odbył się siódmego stycznia 1956 roku, w „polskim” kościele Św. Brigidy na Fitzgerald Street, przy udziale śp. księdza Jana Gajkowskiego.
Kościół ten w owym czasie był miejscem spotkań Polaków w niedziele oraz zalążkiem powstania organizacji polonijnych. Na tych imprezach zawierano i odnawiano dawne znajomości oraz sprzedawano nieliczne polskie wydawnictwa, w tym również Tygodnik Katolicki, który był rozchwytywany.
Wynajęliśmy wtedy dom na Cargill Street, Victoria Park i zamieszkaliśmy razem z moimi rodzicami oraz matką Janki. Wszystkim teraz chodziło o to, by mi pomóc w studiach. Pracowali Janka, mój ojciec i matka Janki. Moja matka została w domu ze względu na słabe zdrowie, a ja się uczyłem.
Na szczęście rząd zachodnioaustralijski ogłosił w tym czasie stypendium dla studentów stomatologii, które zdołałem otrzymać na następne cztery lata, ale łączyło się to z kontraktem, a tym samym z obowiązkiem przyjęcia pracy w wyznaczonym przez Public Health Department miejscu.
Pod koniec roku Janka postanawia porzucić pracę, ponieważ za kilka dni spodziewaliśmy się dziecka, na świat przyszła córka Dorotka. Ja zdaję drugi rok i wszystko idzie według planu. Szczęście sprzyja dalej, ponieważ przyznano nam prawo do kupna domu ze State Housing Commision na St. Kilda Road, Rivervale. Jest nas teraz sześcioro i mieszkamy w tym małym domku skonstruowanym z drzewa i eternitu. Jest ciasno i niewygodnie, ale każdy stara się zachować ciszę, bym się mógł uczyć.
Pomimo współpracy wszystkich odczuwamy braki finansowe, więc w czasie każdych długich wakacji chodzę do pracy, by zaoszczędzić dodatkowe pieniądze na dalszy rok studiów. Janka również wraca do pracy, pozostawiając Dorotkę pod dzienną opieką naszych mam.
Przypominam sobie ostatni rok studiów, kiedy Janka ponownie porzuca pracę, ponieważ spodziewamy się Marka. Składane na książeczce bankowej pieniądze są wyliczone co do pensa do terminu ukończenia studiów. Co tydzień Janka idzie do Commonweath Bank na Forrest Place, by wyciągnąć coś na życie. Suma ta nie wystarcza, ale mieliśmy wsparcie od naszych rodziców. W kolejnym tygodniu pobiera resztę pieniędzy, a znajomy już kasjer z przekąsem oznajmia jej, że to są ostatnie pieniądze i kiwa głową, grożąc palcem. Łzy zakręciły się jej w oczach, podziękowała i odeszła od okienka. Nie zdawał on sobie sprawy, że za kilka lat moglibyśmy kupić cały jego bank?
Ostatni rok studiów był szczególnie uciążliwy pod względem finansowym. Oboje jesteśmy bez pracy, nie mamy żadnych dochodów. Janka zadecydowała, by pójść do biura pomocy socjalnej i poprosić o zapomogę czy chociażby pożyczkę. Jedyne biuro znajdowało się wtedy na Murray Street. Po wysłuchaniu, że nie mamy żadnych dochodów, że mąż jest studentem na ostatnim roku stomatologii, a ona jest w ciąży i już mamy jedno dziecko, że nie mamy z czego żyć, urzędnik odpowiedział:
– To jest twoja prywatna sprawa (your own affair), w przepisach nie ma statutu, by ci się należała zapomoga – po czym dodał: – Gdyby twój mąż znalazł się w więzieniu za jakieś przestępstwo, to wtedy według przepisu mógłbym ci dać zapomogę.
Powiedzieliśmy sobie: „Ładne przepisy, do czego ten kraj zmierza i jaka będzie przyszłość?”
Nareszcie koniec studiów i radość.
Z pracą w moim nowym zawodzie nie było kłopotu. Na drugi dzień otrzymałem ją w Perth Dental Hospital. Najważniejsze było to, że Janka już nie potrzebowała tłumaczyć kasjerowi, że nie marnotrawi pieniędzy, że to wszystko miało swój cel, że było obliczone i wymagało wiele poświęcenia, zaparcia i ciężkiej pracy ludzi dwóch pokoleń, w warunkach nie zawsze dogodnych.
Od tego czasu życie odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Nareszcie żyjemy w dostatku, a przynajmniej jesteśmy w lepszym położeniu, niż byliśmy przez ostatnie piętnaście lat. Przez kilka tygodni pracuję w PDH, ale zdaję sobie sprawę, że mam kontrakt z ministrem zdrowia i wyślą nas tam, gdzie będzie zapotrzebowanie na dentystę. Dowiaduję się wreszcie, że zostałem wytypowany do objęcia rejonu Kimberley jako fruwający dentysta, aby zapełnić lukę pomiędzy Geraldtonem i Darwinem, z bazą w Derby. Jestem pionierem, pierwszym stałym dentystą w tym rejonie.
Piętnastego marca 1960 roku żegnamy się z naszymi rodzicami na lotnisku w Guildford i odlatujemy na nową, samodzielną, chociaż rządową placówkę na północy. Podróż odbyła się nowym i nowoczesnym na owe czasy turbośmigłowcem Fokker Friendship 27, jedynym, jaki MacRobertson Miller Airliles posiadało na tej trasie, inne to były DC3. Samolot był klimatyzowany oraz atmosferycznie korygowany dopiero od siedmiu tysięcy stóp. Podróż trwała siedem godzin z kilkoma przystankami i była bardzo uciążliwa, szczególnie dla dzieci.
Przestrzeń tego rejonu jest trudna do pojęcia, przekracza on powierzchnię Polski więcej niż dwa razy. Pacjenci, oprócz miejscowych i pobliskich, przylatują do mnie samolotem, pokonując sześćset – osiemset mil. Warunki pracy, chociaż z udogodnieniami, były ciężkie ze względu na tropikalny klimat.
W ramach umowy otrzymaliśmy do wynajęcia nowy umeblowany dom specjalnie przystosowany do tutejszych warunków. Miejsce pracy zostało umieszczone w tutejszym szpitalu, które dopiero urządzano według moich wskazówek. Kilka skrzyń z ekwipunkiem dentystycznym było już na miejscu. Jak wspomniałem, byłem pierwszy, więc musiałem wszystko zorganizować.
Praca miała polegać na tym, że chociaż siedzibą moją były Derby, miałem od czasu do czasu wyjeżdżać do Wyndham, Broome, Halls Creek, Fitzroy Crossing, Kununurra, Cockatoo Island oraz osiedli misyjnych, jak i również „Stations”. Podróże te odbywałem w towarzystwie mojego technika i miałem prawo zarekwirowania każdego pojazdu, włącznie z samolotem z Royal Flying Doctor Service, który mógłby nas dowieźć do celu. Miałem zupełnie wolną rękę i mogłem to czynić, kiedy uważałem za stosowne. Było to wspaniałym odprężeniem po długich studiach. Po jakimś czasie otrzymałem do dyspozycji nowy samochód terenowy „Land Rover”, który mogłem również używać do celów prywatnych.
Pomimo tych udogodnień życie na północy nie było łatwe, szczególnie dla Janki opiekującej się dwojgiem małych dzieci. Problemem były dostawy świeżego pożywienia, jak jarzyn i owoców, które przywożono samolotem z Perth, co powodowało wygórowane ceny i często kompletny brak warzyw. Inne rzeczy dostarczano okrętami i też były znacznie droższe niż w Perth, a takie produkty jak jajka psuły się i nie nadawały się do spożycia. Zaradziliśmy temu, kupując sześć kur, które znosiły świeże jajka.
Pogoda w zasadzie była dokuczliwa (gorąco i duszno) tylko w okresie deszczowym, to jest od listopada do lutego, poza tym była nadzwyczajna. Dzieci znosiły te warunki wyśmienicie, znacznie lepiej niż my. Przez cały rok ubiór stanowiły krótkie spodnie, koszula i „thongsy”, tak ubrany chodziłem do pracy. Nie były potrzebne urządzenia do grzania wody, z kranu leciała ciepła woda, często za gorąca na prysznic. Wtedy trzeba było napełnić wannę wieczorem, by ostygła i wykąpać się rano. Nie było telewizji ani radia, chyba krótkofalówka. Muzyki mogliśmy słuchać tylko z płyt, taśmy jeszcze nie były popularne, ale mieliśmy za to czarny, ebonitowy telefon na korbkę.
Co roku przysługiwały nam trzytygodniowe wakacje, z darmowym przelotem samolotowym dla całej rodziny do Perth, które braliśmy w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Zjeżdżaliśmy oczywiście do rodziców. Taki przyjazd był wspaniałym wypoczynkiem dla nas, ale musiał być uciążliwy dla nich, chociaż nigdy się na to nie skarżyli. Byli szczęśliwi, że widzieli wnuki i nas, więc dogadzali nam więcej, niż powinni. Dało im to temat do opowiadania przez cały rok, aż do naszego następnego przyjazdu.
Tu miałem okazję poznać za darmo piękny i ciekawy kraj Kimberley i obiecywałem sobie kiedyś wrócić, by zbadać tę ziemię ze względu na możliwość istnienia minerałów. Niestety, nie dokonałem tego. Zrobili to inni i znaleziono bogate złoża różnych minerałów, włącznie z największą kopalnią diamentów na świecie.
Do ciekawych obiektów można zaliczyć farmy zwane „Stations”, na których hodowano bydło. Ze względu na wielkość nie były ogrodzone płotem i zwierzaki chodziły samopas po całym buszu. Gdy przyszedł czas, zaganiano je za pomocą jazdy konnej („jackeroos”) oraz helikopterów do zagród, skąd specjalne lory zwane „Cattle Trains” wiozły je do portów na eksport.
Pewnego razu miałem przyjemność poznać Amerykanina z Teksasu, który się chwalił, starając wywrzeć na mnie wrażenie i patrząc spod oka, opowiadał, że w jego kraju są olbrzymie „Ranches” o wielkości pięćdziesiąt do stu tysięcy akrów. Jak mu powiedziałem, że u nas na północy gospodarstwa liczą sobie przeciętnie milion akrów, to mało mu z głowy kapelusz nie spadł (1 hektar = 4,18 akra).
Odległości między sąsiednimi gospodarstwami wynoszą od stu do dwustu kilometrów, toteż właściciele rzadko się spotykają, przeciętnie raz albo dwa razy do roku w jakimś miasteczku na rodeo. Są jednak ze sobą w kontakcie za pomocą radia. Również dzieci uczą się w domu, rozmawiając ze specjalnymi nauczycielami i otrzymując od nich wskazówki na falach radiowych. Każde gospodarstwo posiada samolotowy pas, aby móc przyjąć samolot lekarski, gdy taka pomoc jest konieczna. Wielu farmerów posiada własne samoloty. W mniej groźnych wypadkach mają okazję rozmawiania co rano przez radio z lekarzem w Derby, opisując symptomy choroby i otrzymując wskazówki leczenia, bo wszyscy mają duży zapas różnych leków. Takie „wizyty lekarskie” każdy może podsłuchać i wtedy jest wiadomo, co się dzieje w okolicy. Domy obszarników (homesteads) i zabudowania gospodarcze są olbrzymie i raczej luksusowe, świadcząc o dobrobycie ich właścicieli. Żyją i czują się jak królowie na swoich posesjach. Objazd mój ogłaszałem przez radio i wtedy otrzymywałem zaproszenia przyjazdu od właścicieli ziemskich. Nie jest tu zwyczajem, a czasami wręcz niebezpiecznie, ot tak sobie wpadać.
Moja baza w Derby, chociaż posiadająca molo portowe, leżała w bagnistej okolicy „mangrows”, co uniemożliwiało dostęp do tak wielce słynnych australijskich plaż. Dlatego wyjazdy na wyspę Cockatoo Island lub Broome były szczególną przyjemnością, gdzie można było skorzystać z najpiękniejszych plaż w całej Australii albo i na świecie. W takie miejsca zabierałem często całą rodzinę.
Jak wspomniałem, miałem kontrakt z ministrem zdrowia na cztery lata, ale ponieważ piastowałem stanowisko w nadzwyczajnym miejscu i warunkach, zredukowano go do dwóch. Gdy po dwóch latach przyszedł czas powrotu, okazało się, że nie mogą dostać zastępcy, zaproponowali mi podwyżkę płacy i zostanie na jeszcze jeden rok. Właściwie krzywda nam się tu nie działa, więc zostaliśmy.
Po trzech latach wróciliśmy do Perth i po krótkim oddechu otrzymałem znowu pracę w Perth Dental Hospital, mając w najbliższym czasie zamiar otworzenia prywatnej praktyki na własną rękę. Oglądając w tym celu różne miejscowości, dowiedziałem się, że jest zapotrzebowanie na dentystę w Narrogin, o jakieś dwieście kilometrów na południowy wschód od Perth. Pojechaliśmy tam, Janka, ojciec i ja, w pewną sobotę. Po przepytaniu ulicznych przechodniów dowiedzieliśmy się, że jest tu stary dentysta na emeryturze nazwiskiem Frank Barnett. Gdy do niego zajechałem i oznajmiłem, kim jestem, wykrzyknął: „Pan Bóg cię tu zesłał”. Nie pytając się o mój zamiar ani zgodę, nie dając mi dojść do słowa, pokazał mi miasto i miał wszystko załatwione w przeciągu dwóch godzin. Znalazł się dom, lokal na otwarcie gabinetu i asystentki dentystyczne, i jeszcze zdążył zaprosić nas do baru na piwo. Postawił mnie w sytuacji bez wyjścia, więc rad nie rad, zaakceptowałem to.
Pod koniec sierpnia 1963 roku rozpocząłem pierwszą moją prywatną praktykę. Był tam jeszcze jeden starszy praktykujący dentysta, ale na ogół nie lubiano go i po jakimś czasie zwinął manatki i wyjechał. Praktyka rozwinęła się w mgnieniu oka. Zatrudniałem trzy asystentki i technika, które musiały biegać, bo pracowałem na dwa fotele, by podołać pracy. Od zamówienia wizyty pacjenci byli zmuszeni czekać sześć miesięcy.
Narrogin był wtedy dość ładnym regionalnym miastem w centrum pasa rolniczo-pszenicznego i liczył około sześciu tysięcy mieszkańców, nie biorąc pod uwagę tych w pobliskich miasteczkach i farmerów. Był tam również ważny węzeł kolejowy zatrudniający wielu pracowników, w tym kilkudziesięciu Polaków.
Zamieszkaliśmy w wynajętym małym domku na Fox Street, dzieci zaczęły chodzić do szkoły, babcia Irena zamieszkała z nami, a moi rodzice też przeprowadzili się do Narrogin, bo zatrudniłem ojca jako technika dentystycznego, by mu ulżyć w dotychczasowej pracy w tartaku. Życie ułożyło się zupełnie dobrze aż do zgonu ojca w maju 1966 roku. Wszyscy to ciężko przeżyliśmy. Wtedy babcia Adela powróciła do Perth i zamieszkała w naszym domku na St. Kilda Rd., który jeszcze posiadaliśmy. W następnym roku, na rocznicę zgonu męża, przyjechała do Narrogin, by wziąć udział w żałobnej mszy świętej. Po tych smutnych obrzędach nie wytrzymuje jej serce i także umiera. Oboje zostali pochowani obok siebie na cmentarzu w Narrogin.
Po roku, w lipcu 1968, opuściliśmy Narrogin ze względu na niemożliwy nawał pracy oraz ze względu na Dorotkę, która miała rozpocząć naukę w gimnazjum.
Patrząc na to wstecz, nie była to fortunna decyzja. Z prywatną pracą w Perth było trudniej ze względu na wielką konkurencję. Niemniej trzeba było ją podjąć. Wynająłem lokal na Wright Street w Kewdale i razem z Janką pracowaliśmy, często wieczorami, by zdobyć pacjentów. Wysiłek nasz nie poszedł na marne, bo za rok kupiliśmy dom na 1143 Albany Highway, Bentley, który się nadawał do przeróbki na zakład dentystyczny. Po dokonaniu remontu i wprowadzeniu różnych specjalnych instalacji przenieśliśmy swój zakład. Praktyka rozwijała się dobrze i po krótkim czasie kupiliśmy pierwszy „prawdziwy” dom mieszkalny na Mount Nasura, w którym przebywamy do dziś.
W tym miejscu przepracowaliśmy trzydzieści siedem lat, po czym nastąpiła decyzja o przejściu na emeryturę.
Odwiedziliśmy Polskę trzy razy.
W takich to warunkach zaczynaliśmy nowe życie w obcym kraju, bez znajomości języka, bez jakiegokolwiek majątku ani istotnej pomocy rządowej. Polegaliśmy na własnych siłach, zapale młodzieńczym i zdrowiu. I zwyciężyliśmy. Było to zwycięstwo ducha, moralności i zasad chrześcijańskich wyniesionych z domów naszych ojców.
Marian Brzeziński
Marian Brzeziński
Saturday, May 26, 2012
Euro2012 - największą szansą promocji Polski
Chcemy, by kibice zapamiętali Polskę i myśleli o niej jako o pięknym i otwartym kraju - mówiła minister sportu Joanna Mucha, prezentując w piątek materiały promocyjne na Euro 2012, m.in. spot reklamowy i plakaty.
"Powodzenie turnieju zależy od dwóch rzeczy - od tego, jak administracja publiczna będzie przygotowana do turnieju, ale i od tego, jak Polacy przywitają kibiców, jak zostaną przyjęci i jaką atmosferę dla nich zbudujemy - podkreślała szefowa resortu sportu na konferencji prasowej w kancelarii premiera. - Przyjadą do nas kibice z różnych krajów, z różnych stron świata i chcemy, żeby zapamiętali Polskę i myśleli o Polsce jako o pięknym, otwartym kraju". Dlatego - jak podkreśliła - w akcji promocyjnej postawiono na cechę, którą Polacy "mają w wielkim zakresie", czyli gościnność.
Minister Mucha dodała, że Euro 2012 to największa szansa promocyjna, jaka nam się zdarzyła i musimy ją wykorzystać jak najlepiej.
W piątek, na dwa tygodnie przed rozpoczęciem Euro 2012, ruszyła rządowa kampania społeczna "Polacy 2012. Wszyscy jesteśmy gospodarzami”. Z kolei do obcokrajowców skierowane będą plakaty z hasłem "Feel like at home" (Czujcie się jak w domu).
Joanna Mucha zapowiedziała, że plakaty pojawią się wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe, na przystankach, na stacjach benzynowych, na ekranach bankomatów.
Elementem kampanii jest też spot reklamowy, który od piątku pojawia się w polskich telewizjach. W reklamówce, już po Euro - jesienią 2012 r. - Włoch, Rosjanka i Irlandczyk wspominają chwile, które spędzili w Polsce. Migawki pokazują wspólne kibicowanie na ulicach polskich miast i na stadionach.
Dostępne będą też plakietki z hasłem "How can I help you" (W czym mogę pomóc) oraz ze słowem "witaj" w różnych językach. "Na stronie internetowej będzie można zamówić plakat i inne materiały promocyjne" - zapowiedziała minister sportu.
"Chcemy, by wszyscy włączyli się w akcję, by kibice czuli się jak u siebie i chcieli do nas wrócić" - podkreśliła minister Mucha. Cała kampania będzie kosztowała około miliona złotych.
Joanna Mucha poinformowała, że wdrażana jest też kampania skierowana do mieszkańców miast gospodarzy Euro 2012 z informacjami niezbędnymi na czas mistrzostw. Ponadto przygotowywane są: "polish guide" - informacje dla kibiców, o tym jak poruszać się po Polsce i "polish pass", umożliwiający zakup kilku usług jednocześnie. (PAP)
Friday, May 25, 2012
Prezydent: krzyż harcerski jest wspólnym znakiem
Krzyż harcerski z oznaczeniem stopnia harcmistrza |
W uroczystości wzięły udział reprezentacje Związku Harcerstwa Polskiego, Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej, Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami Kraju, Związku Harcerstwa Polskiego na Litwie, Republikańskiego Społecznego Zjednoczenia "Harcerstwo" (Białoruś), Harcerstwa Polskiego na Ukrainie, Stowarzyszenia Harcerskiego i Stowarzyszenia Harcerstwa Katolickiego „Zawisza” FSE.
Prezydent podkreślił, że uroczystość jest okazją, by podziękować wszystkim harcerzom i harcerkom w Polsce i poza granicami kraju za to, co udało się dzisiaj osiągnąć. "Bo przecież droga do protektoratu prezydenckiego musiała wieść przez zrozumienie, że krzyż harcerski jest wspólną wartością, wspólnym znakiem, wspólną busolą wyznaczającą kierunek harcerskiej drogi dla wszystkich. Za to serdecznie dziękuję" - powiedział Komorowski.
Zaznaczył, że przyjęcie protektoratu traktuje niezwykle poważnie. "Mam świadomość, że pewnie nieczęsto się zdarza w historii harcerstwa, że protektorat przyjmuje nie tylko prezydent, ale druh prezydent; rzadko się zdarza, żeby u jego boku stała jego dawna szefowa z harcerstwa druhna prezydentowa. To nas wszystkich zobowiązuje i to jest nasza wspólna szansa" - dodał.
"W tym samym miejscu, gdzie my dzisiaj stoimy, w szeregach harcerskich, w 1920 r. marszałek Józef Piłsudski jako naczelnik państwa polskiego przyjmował protektorat nad harcerstwem polskim. Powiedział wtedy, że marzy, że chce, że przywiduje, iż duch harcerski będzie się szerzył wśród młodzieży polskiej. Znamy wszyscy niełatwą historię polskiego harcerstwa, znamy wszyscy piękną, heroiczną i bogatą historię ruchu harcerskiego. To wszystko był przejaw trwałości ducha harcerskiego" - mówił Komorowski.
Podkreślił, że obecnie stoi przed harcerstwem zadanie szukania miejsca we współczesnej Polsce dla zróżnicowanego ruchu harcerskiego.
W imieniu wszystkich organizacji harcerskich podziękowania prezydentowi złożyła przewodnicząca Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami Kraju hm. Teresa Ciecierska. Wręczyła mu również pamiątkową busolę. "Protektorat głowy państwa jest uznaniem naszej codziennej pracy. (...) Wierzymy, że ten protektorat symbolicznie otwiera nowy rozdział w historii polskiego ruchu harcerskiego i wszystkie organizacje harcerskie w kraju i za granicą będą dążyć do wspólnej reprezentacji i podnoszenia rangi harcerstwa w społeczeństwie. (...) Wierzymy również, że silne harcerstwo jest także polską racją stanu. Niech ta busola wskazuje zawsze panu prezydentowi na najlepsze wartości zawarte w prawie i przyrzeczeniu harcerskim" - mówiła.
Uroczystość miała miejsce w 101. rocznicę wydania pierwszego rozkazu przez Andrzeja Małkowskiego powołującego pierwsze drużyny harcerskie. Wzięli w niej udział przedstawiciele wszystkich organizacji harcerskich działających w Polsce i poza granicami kraju.
Protektorat to forma sprawowania tej opieki i wsparcia, zarówno moralna i ideowa, ale również praktyczna i prawna – przekładająca się na instytucjonalne wsparcie działania – w tym przypadku organizacji harcerskich.
Jako pierwszy protektorat nad harcerstwem objął jako Naczelnik Państwa Marszałek Józef Piłsudski. Kolejnymi protektorami byli prezydent Stanisław Wojciechowski oraz prezydent Ignacy Mościcki.
W 1946 r., gdy powstał Związek Harcerstwa Polskiego działający poza granicami Kraju, protektorat objął Prezydent na Uchodźstwie Stanisław Ostrowski. Kolejni prezydenci Edward Raczyński, Kazimierz Sabbat i Ryszard Kaczorowski kontynuowali tę tradycję.
Po 1989 r. protektorat nad harcerstwem obejmowali prezydenci Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński. (PAP)
Tysiące australijskich górników strajkuje
Kopalnia w Peak Downs. Fot. Wikipedia |
W BHP od kilkunastu miesięcy trwa spór pomiędzy pracownikami a zarządem spółki. Zainicjowany strajk objął sześć zakładów. Sprawa dotyczy warunków zatrudnienia w kopalniach spółki.
Rozpoczęty w czwartek strajk przyniósł już straty w wysokości ponad 50 milionów AUD.
Niedawno, wskutek strajku w jednej z kopalń BHP Billiton spółka podjęła decyzję o jej zamknięciu. Po tym zdarzeniu pracownicy pozostałych kopalń zapowiadali kolejne protesty.
Więcej: Brisbane Times, Nettg.pl
Thursday, May 24, 2012
OECD: Australia - kraj o najwyższym standardzie życia
Sydney. Fot.K.Bajkowski |
Australia została uznana za kraj o najwyższym standardzie życia – zajęła pierwsze miejsce w rankingu „Beter Live Index” Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) skupiającej 34 wysoko rozwinięte i demokratyczne państwa świata. Polska zajęła 24 miejsce osiągając poziom zbliżony do poziomu życia w Grecji i Portugalii.
Średnia długość życia w Australii wynosi mniej więcej 82 lata. Ponadto ponad 72% mieszkańców tego kraju w wieku pomiędzy 15 a 64 rokiem życia ma pracę.
Australia jest również jedynym krajem tzw. „grupy dziesięciu” najbardziej rozwiniętych krajów świata , która zdołała uniknąć recesji w 2009 roku. Natomiast dzięki nadwyżce budżetowej, którą australijski rząd planuje w przyszłym roku, Australia będzie jednym z pierwszych rozwiniętych krajów, który „dojdzie do siebie” po światowym kryzysie gospodarczym.
Wprowadzony w ub roku nowy index OECD uwzględnia ocenę dobrobytu społeczeństw na podstawie bogatszego zbioru kryteriów, niż sam Produkt Krajowy Brutto. Wpisuje się to w popularny obecnie nurt „ekonomii szczęścia".
Eksperci paryskiego klubu, zrzeszającego 34 państw, wzięli pod uwagę 20 kryteriów, należących do 11 grup tematycznych: mieszkanie, dochody, praca, wspólnota, edukacja, środowisko, zaangażowanie społeczne, zdrowie, satysfakcję z życia, bezpieczeństwo, równowaga między pracą a czasem wolnym. Każde z objętych rankingiem państw otrzymało 11 ocen od 1 do 10.
Przy założeniu, że wszystkie te zagadnienia są równie ważne dla dobrostanu społeczeństw, najlepiej żyje się Australijczykom, Norwegom, Amerykanom, Szwedom i Duńczykom. W każdym z tych państw średnia ocena to około 8.
Polska ze średnią oceną nieco ponad 5 uplasowała się w rankingu OECD na 10. miejscu od końca, tuż przed Grecją, a za Słowacją. Jakość życia najniższa jest zaś w Turcji i Meksyku.
Polska szczególnie słabo wypada pod względem dochodów, które są poniżej średniej OECD, ale też satysfakcji z życia oraz jakości mieszkań jest w Polsce nieco wyższy, niż w Grecji. Na ocenie Polski ciąży m.in. nie najlepszy stan zdrowia społeczeństwa i brak równowagi między pracą a życiem prywatnym. Natomiast wysokie oceny Polska zbiera w sferze edukacji i bezpieczeństwa.
kb/Głos Rosji/ OECD
Zobacz najnowszy ranking wszystkich 34 krajów: OECD Better Life Index
Tuesday, May 22, 2012
Monday, May 21, 2012
Amerykańskie echa smoleńskich teorii spiskowych
Najpierw notka historyczna
Pierre-Simon de Laplace (1749 -1827) był, podobnie jak poseł Macierewicz, najpierw ministrem spraw wewnętrznych Napoleona (sic!), a po dymisji parlamentarzystą. Nie wszyscy wiedzą, przynajmniej ja nie pamietałem, że w tym roku mamy okragłą rocznicę dwukrotnych odwiedzin Napoleona w Smoleńsku. Jechał szosą Kutuzowa (choć tak się jeszcze nie nazywała podczas pierwszej wizyty), koło obecnego lotniska Siewiernyj, najpierw w jedną stronę, a po paru miesiącach w drugą, w mniejszym towarzystwie. Dokładnie nad tą szosą, jak sądzi 200 lat później 18% Polaków, dokonano zamachu na polskiego prezydenta i towarzyszace osoby.
Jednak jakaż niesłychana różnica! To właśnie wybitny naukowiec Laplace powiedział, że im bardziej szokująca teza, tym mocniejsze potrzebne są na nią dowody. Pierwszy podobne rzeczy mówił Immanuel Kant (1724 - 1804). To powiedzenie stało się słynne po rozpowszechnieniu w XX w. przez Carla Sagana (1934 - 1996): extraordinary claims require extraordinary evidence, czyli niesłychane twierdzenia wymagają niesłychanie silnych dowodów. Sceptyk Marcello Truzzi mógł podsunąć mu pomysł tego sformułowania. Amerykanie to w każdym razie doskonale rozumieją i dlatego przedkładają fizycznie dowiedzione stwierdzenia ponad naładowane emocją mity. Mają więc kilka ulubionych teorii spiskowych, ale nie odwołują się do przesądów ani urojeń. Prezentują mocne dowody lub odkładają sprawę na tylną fajerkę.A w zespole Macierewicza, jak zawsze, czegoś nie zrozumiano… Lost in translation! Produkują hipotezy, grzeją atmosferę.
A teraz już o amerykańskich echach
Ponieważ w Cleveland.com ukazał się artykuł pod tytułem „University of Akron engineering professor raises doubts about jet crash that killed Poland’s president”, a w tym artykule – dość dobrze napisanym, jednak czerpiącym teorie zamachowe z wiadomego, płytkiego zródła – nie odnotowano nonsensów fizycznych teorii spiskowych zespołu sejmowego, pozwoliłem sobie odpowiedzieć autorowi jak nastepuje (usunąłem tu parę literówek i zamieściłem polskie tlumaczenie poniżej):Szanowny Panie Mangels,
Po pierwsze, chciałbym podziękować za artykuł, który stara się obiektywnie opisać kontrowersję. Nazywam się Paweł Artymowicz. Jestem profesorem (full tenured) Fizyki i Astrofizyki na Uniwersytecie w Toronto. Mam ponad 25 lat doświadczenia w badaniach numerycznych hydrodynamiki, w tym w aerodynamice. Jestem także licencjonowanym przez FAA pilotem, z doświadczeniem w zakresie projektowania, utrzymania i eksploatacji samolotów eksperymentalnych. Jestem jednym z głównych krytyków opinii prezentowanych przez prof. Biniendę i in., napisanych na zlecenie całkowicie upolitycznionej grupy parlamentarnej prowadzonej przez A. Macierewicza, zasadniczo jednopartyjnego klubu. W żaden sposób nie próbuję atakować osobiście postaci, które Pan opisuje. Jednak, jako fizyk i jako lotnik, zdecydowanie sprzeciwiam się jakości ich prac i bezpodstawnym zarzutom które propagują. Proponowane scenariusze zamachu i zabójstwa, których a priori nie można oczywiście wykluczyć, są sprzeczne zarówno z fizycznym jak i lotniczym
stanem wiedzy.
Po pierwsze, są to w najlepszym razie prace pseudo-naukowe, gdyż prof. Binineda już dziewiąty miesiąc z rzędu nie chce opublikować pliku wejściowego do jego obliczeń przy użyciu programu LS-Dyna, łamiąc tym samym najbardziej podstawowe naukowe kanony otwartości i weryfikowalności. Carl Sagan powtórzył kiedyś myśl wyrażoną wcześniej przez Laplace’a mówiąc tak: Nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów. Nie ma skrawka fizycznych ani obliczeniowych dowodow takiego kalibru w pracy prof. Biniendy.
W rzeczywistości, obliczenia są tajne i tylko animacje pokazujące niefizyczne wyniki wyświetlane są w kółko. Numeryczne obliczenia zderzenia skrzydła i brzozy są nieprawidłowe; jak dr Szuladzinski sam zauważył, drewno magicznie znika jeśli jest poddane określonemu naprężeniu w LS-Dyna, co jest głównym powodem, iż widać jak pień drzewa topi się i znika w strefie zderzenia. Pogwałcenie zasad zachowania masy, pędu i energii, będących podstawą takich obliczeń, unieważnia je i wyjaśnia jednocześnie, dlaczego wyniki są w takiej sprzeczności z danymi zebranymi na miejscu wypadku. Sfotografowane drzewo ma niemal metrowe, długie drzazgi zamiast płaskiej i jak uciętej nożem powierzchni w animacji; położenie i kierunek szczytu brzozy jest też zupełnie inne niż w animacji, w rzeczywistości opiera się on o dolną część pnia i skierowany jest ku północy, z których to faktów żaden nie jest odtwarzony w obliczeniach.
Następny „dowód” dotyczy losu urwanej części skrzydła, jeśli kolizja wyproduje taki obiekt. Prof. Binienda lub jego kolega twierdzi, że obliczył, że końcówka skrzydła (20 stóp długości, rzucona z prędkością początkową około 150 węzłów przy kącie nachylenia, powiedzmy, +5 stopni, wzgl. ziemi) będzie według jego obliczeń początkowo wznosiła się, a następnie bardzo szybko wyhamuje aerodynamicznie w powietrzu. Następnie, po utracie większości energii kinetycznej, spadnie na ziemię w odległości zaledwie 10–12 m (32−39 ft) za fatalną brzozą. Nikt na świecie znajacy elementarną fizykę nie potwierdzi tego rezultatu. Jest Pan w kontakcie z dr. Szuladzinskim, który niedawno stwierdził, że według jego niezależnych i bardziej uzasadnionych szacunków, że odległość ta to 50–90 metrów (160−300 ft). Moje bardziej szczegółowe oszacowanie uwzględniające obrotowe stopnie swobody skrzydła i początkowo nielosową siłę nośną na końcówce skrzydła pierwotnie znajdującej się pod dodatnim kątem natarcia, pokazują, że prawdopodobnie droga przebyta powinny być 90–110 m (300−360 ft). W rzeczywistości niekwestionowanym faktem jest, że skrzydło stwierdzono 110 m (360 ft) za brzozą. Dodatkowe powody błędnej tezy Nowaczyka i Biniendy że nie nastąpiło zderzenie z drzewem, to ich niezrozumienie nagranych danych TAWS, a takze prawdziwej niepewności rejestrowanych parametrów, jak również ich umyślne zaniedbanie najdokładniejszego źródła informacji o wysokości samolotu nad terenem – radiowysokościomierza.
To urządzenie mierzy odległość do ziemi z dokładnościa 0.5 m. Ze względu na 8-bitowe kodowanie programu, czarne skrzynki zapisały wysokość z nieokreslonością 10 ft (3m). Wartości zapisane w skrzynkach polskiej i niezależnych rosyjskich w pobliżu feralnego drzewa były (6.1 + –3) m (czyli 20 + –10 m), znacznie niższe niż 50 stóp wysokości drzewa. Zderzenie było więc nieuniknione, a symulacje wykonane przez ekspertów są całkowicie błędne.
Wreszcie, scenariusz „dwóch wybuchów” jest również niefizyczny i łatwy do obalenia. Opiera się na dwóch rzeczach: po pierwsze, to niezrozumienie sprawy sygnałów zapisanych jako pionowe przyspieszenia w czarnych skrzynkach, a po drugie, to brak elementarnej wiedzy dot. awioniki i struktury samolotu. Pierwszy zarejestrowany wstrząs jest po prostu zderzeniem z drzewem a nie wybuchem tajemniczej bomby umieszczonej przed krawędzią skrzydła, dokładnie w czasie i miejscu(!) gdzie skrzydło mijało drzewo. Drugi ‘wstrząs’ nie jest prawdopodobne w ogóle wstrząsem, tylko zakłóceniem elektrycznym, które wystąpiło gdy skrzydło dotknąło, zwarło i zerwało linię średniego napięcia, co udokumentowano w oficjalnych raportach. Czas i miejsce odpowiadają tej „drugiej eksplozji”.
Pomysł dr. Szuladzinskiego z samolotem podzielonym na dwa kawałki lecące razem aż do ostatecznego pola zniszczenia samolotu jest fizycznie niemożliwy. Zarówno wg. wielu zeznań świadków, jak i czarnych skrzynek, samolot doznał przechyłu w lewo i wykonał pół obrotu (beczki) przed ostatecznym rozłamem. Dr Szuladzinski proponuje, że przód samolotu, zerwany przez wybuch, nie obrócił się, tak jak to zrobil centropłat i tył samolotu.
Proszę poinformować go, że nie może tak być. Żyroskopy, bardzo precyzyjne instrumenty, znajdują się w przedniej części samolotu Tupolew 154M. Czarne skrzynki zaś – jak zwykle z tyłu. Jego scenariusz w ten sposób doprowadziłby do obrotu tylko i wyłacznie czarnych skrzynek, ale nie żyroskopów, które mierzą kąt przechylu samolotu. Jednak przechył żyroskopów niezaprzeczalnie wystąpił, co stanowi zaprzeczenie scenariusza dwóch eksplozji.
Przy okazji, przy braku nawet podstawej wiedzy lotniczej i aerodynamicznej, rzekomi eksperci nie zauważyli, że ich scenariusz doprowadziłby do natychmiastowego odłączenia, rozerwania, dwóch kawałków samolotu, w wyniku ogromnych sił i momentów aerodynamicznych działających na część tylną samolotu. Obróciłyby ten kawałek w górę, powodując jego chaotyczny upadek po zaistnieniu ogromnej siły oporu.
Wynikiem byłaby duża separacja dwóch części na ziemi, a wcześniej – zerwanie połączenia elektrycznego między licznymi czujnikami i instrumentami w przedniej części samolotu a czarnymi skrzynkami z tyłu samolotu. Żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła w proponowanym miejscu eksplozji. Przeciwnie, prawidłowa interpretacja zapisanych danych, biorąc pod uwagę buforowanie, częstotliwość próbkowania i wiedzę o trybach pracy skrzynki, pokazuje, że funkcjonowały te urządzenia do czasu ostatecznego rozpadu na ziemi. Nagrania nie urywają się w powietrzu, tak jak musiałoby to być jeśli scenariusz wybuchu mialyby jakiś sens.
Zgadzam się, że katastrofa musi być lepiej zbadana i wyjaśniona, niż to dotychczas zrobiono. W rzeczywistości, zdecydowanie popieram takie wysiłki, jak polskojęzyczni widzowie tego wywiadu mogą zaświadczyć:
(Dałem go jednemu z głównych polskich kanałów informacyjnych Polsat News kilka dni temu.) Jednakże takie działania powinny być organizowane przez Polską Akademię Nauk, nota bene kierowaną przez prof. M. Kleibera, czołowego polskiego eksperta od metody elementów skończonych i dynamicznych symulacji wybuchów wewnątrz samolotów (zrobił kiedyś projekt tego typu dla konsorcjum Airbusa), a nie przez osoby wymienione w Pańskim wywiadzie, które pomimo tego, że są specjalistami w swoich wąskich dziedzinach, to wyraźnie brakuje im głębi i zakresu wiedzy potrzebnej do tego typu zadania.
Z poważaniem,
Sunday, May 20, 2012
"Złote Lwy" dla Holland. "Złoty Kangur" dla Trzaskalskiego
Jerzy Domaradzki. Fot.K.Bajkowski |
W ramach nagród pozaregulaminowych festiwalu w Gdyni, film Piotra Trzaskalskiego "Mój rower" otrzymał nagrodę "Złotego Kangura" przyznaną przez australijskie jury.
Na festiwalu w Gdyni był mieszkający w Sydney reżyser Jerzy Domaradzki. O swoich wrażeniach z imprezy opowiada Annie Sadurskiej z radia SBS:
Akt apostazji Janusza Palikota
- Kościół jest upartyjniony. Nie jest to instytucja ponad prawem. Nie chce oczyszczać siebie z pedofilii. Nie widzę większego sensu mojej obecności w tej instytucji, dlatego postanawiam złożyć akt apostazji - mówił sobotnie południe Janusz Palikot przed krakowską kurią. - Dziś Kościół jest rodem ze średniowiecza. Marzę, by wróciły czasy Karola Wojtyły, Tygodnika Powszechnego i Józefa Tischnera - mówił zgromadzonym wokół niego dziennikarzom.
Oświadczenie woli opuszczenia Kościoła Rzymskokatolickiego lider Ruchu Palikota - niegdyś student KULu a dziś zagorzaly antyklerykał odczytał pod Oknem Papieskim przed siedzibą krakowskiej kurii na Franciszkanskiej 3.
Jak wyjaśnił, podjął tę decyzję po rocznych rozważaniach, ponieważ – według niego – Kościół w Polsce cechuje "niesamowita pazerność finansowa"; "niezdolność do oczyszczenia się pod względem etycznym czy moralnym" oraz "polityczno-partyjny charakter"."Wiem, że dla wielu ludzi głęboko wierzących jest dzisiaj strasznie trudno być w Kościele, ale chcę im powiedzieć, że nasze działania Ruchu Palikota i także ich na rzecz zmian polskiego Kościoła, powrotu do tych krakowskich korzeni Karola Wojtyły, Tygodnika Powszechnego, Józefa Tischnera, mogą z powrotem odebrać kościół z rąk oligarchów Episkopatu i oddać go ludziom w Polsce" - powiedział Palikot.
Podpisany dokument przywiesil na drzwiach Bazyliki oo. Franciszkanów, ponieważ wejścia do bramy kurii bronili młodzi ludzie z ogolonymi głowami. Jeden z nich zabrał potem dokument z drzwi bazyliki, kiedy Palikot wszedł do kościoła, by - jak wyjaśnił - zwiedzić go.
To pierwszy polityk polski, który publicznie dokonuje aktu apostazji. W ostanich latach najsłynniejszą apostazją było wystąpienie ks. prof. Tomasza Węcławskiego z Poznania.
kb/gazeta.pl/Nowy Dziennik/
Czym jest apostazja i czy jest to problem dla Kościola w wywiadzie dla PAP mówi jezuita o. Marek Blaza, wykładowca w Papieskim Wydziale Teologicznym Collegium Bobolanum w Warszawie:
PAP: Na czym polega procedura apostazji?
O. Marek Blaza: Apostazja jest publicznym, trwałym i zdecydowanym wyrzeczeniem się wiary, czyli wystąpieniem z Kościoła katolickiego. Apostatą nie jest osoba, która przeżywa chwilowy kryzys czy wątpliwości dotyczące wiary. Apostazję można rozpatrywać w sensie moralnym i prawnym. Moralnie apostazja może dotyczyć osób, które głoszą publicznie, że Kościół ich nie interesuje, ale jednocześnie nie dokonują one żadnego formalnego aktu. Natomiast z prawnego punktu widzenia taki akt jest niezbędny. Apostazji dokonuje się w parafii, w obecności dwóch świadków i proboszcza. Po takim akcie możemy mówić o formalnym wystąpieniu z Kościoła. Skutkuje to ekskomuniką. Po apostazji do metryki chrztu wpisywana jest odpowiednia adnotacja.
PAP: Czym skutkuje apostazja dla osoby, która jej dokonuje?
M.B: Apostata formalny jest pozbawiony możliwości przystępowania do sakramentów: m.in. komunii św., małżeństwa, nie może być rodzicem chrzestnym, świadkiem bierzmowania, nie może pełnić żadnych urzędów i funkcji w Kościele. Taka osoba w ogóle nie powinna uczestniczyć w liturgiach. Apostacie nie przysługuje również pogrzeb katolicki, chyba, że na łożu śmierci będzie chciał dobrowolnie powrócić do Kościoła i wyzna wiarę.
PAP: Czy katolik może zawrzeć kościelne małżeństwo z apostatą?
M.B.: Taka możliwość istnieje, ale jest ona obwarowana pewnymi przeszkodami przez prawo kościelne. Apostata chcący zawrzeć ślub ze stroną katolicką musi zadeklarować nie tylko, że przyjmuje do wiadomości, że wszystkie dzieci z takiego małżeństwa będą ochrzczone i wychowane w wierze katolickiej, ale również, że nie będzie przeszkadzać małżonkowi w wypełnieniu tych obowiązków. Kościół katolicki odradza tego typu małżeństwa, ze względu na niebezpieczeństwo utraty wiary, ale można uzyskać odpowiednie dyspensy. Jest to jednak trudniejsze niż w przypadku małżeństwa z niekatolikiem lub niechrześcijaninem.
PAP: W jakich okolicznościach osoba, która dokonała apostazji może powrócić do Kościoła katolickiego?
M.B.: Apostata, który chce powrócić do Kościoła, powinien zwrócić się do proboszcza i publicznie, przy świadkach wyznać wiarę. Następnie dokonywany jest formalny wpis do akt.
W przypadku powrotu do Kościoła bezpośrednio przed śmiercią, nie obowiązuje żadna procedura. W niebezpieczeństwie śmierci każdy kapłan ma właściwie władzę jak papież. Ksiądz, który zdjął z apostaty karę powinien powiadomić proboszcza, że ta osoba się wyspowiadała, ponieważ będzie jej przysługiwał pogrzeb katolicki. Dla formalności dokonuje się wpisu w akta. Apostata może także w nagłych sytuacjach, zagrażających życiu wyznać wiarę i wzbudzić w sobie żal za grzechy bez obecności kapłana.
PAP: Czy Kościół stara się w jakiś sposób nawracać apostatów?
M.B.: Apostaci są osobami przekonanymi, świadomymi swojego wyboru. Misja Kościoła ukierunkowana jest bardziej na osoby, które z niego formalnie nie wystąpiły, ale w zasadzie żyją jak apostaci.
PAP: Co motywuje katolików, którzy dokonują apostazji?
M.B.: Przyczyn apostazji jest wiele, historia każdego człowieka jest inna. Część osób ma negatywne doświadczenia w kontaktach z duchownymi, którzy byli dla nich antyświadectwem. Są także ludzie, którzy apostazji dokonują nie ze względu na Kościół, ale z przekonań światopoglądowych. Dokonują apostazji chcąc być uczciwymi w tym co robią. Wyłącznie formalne bycie w Kościele uważają za hipokryzję. W tym sensie te osoby uczciwie stawiają sprawę: skoro nie wierzę, to nie powinienem należeć do Kościoła katolickiego.
PAP: Czy polski Kościół ma problem z apostazją wiernych?
M.B.: Możemy mówić o nielicznych przypadkach. Trzeba mieć w sobie dużo woli, żeby formalnie wystąpić z Kościoła, bo jest to jednak związane z pewnym wysiłkiem. Konieczne jest umówienie spotkania z proboszczem, zorganizowanie świadków. Przeciętny człowiek raczej nie jest tym zainteresowany. Przecież jeśli ktoś nie chce przychodzić do kościoła na mszę w niedziele czy święta, brać ślubu czy chrzcić dzieci, przyjmować księdza po kolędzie, nie musi dokonywać apostazji. W polskich warunkach nie ma z tym żadnego problemu, można formalnie należeć do Kościoła, ale nie wiążą się z tym żadne zobowiązania, jak np. specjalny podatek kościelny w Niemczech ściągany odgórnie od członków Kościoła.
PAP: Czy nie obawia się ojciec, że promowanie apostazji przez Ruch Palikota przyczyni się do zwiększenia liczby przypadków wystąpień z Kościoła?
M.B.: W Polsce nie będzie masowych apostazji. Nie jest to realny problem. W mojej ocenie Ruch Palikota chce zastąpić religię katolicką religią świecką. Jeżeli ktoś uważa się za ateistę, to nie będzie się bawił w kursy apostazji - bo tak trzeba nazwać działania Ruchu Palikota. Jego członkowie bawią się w duchownych religii ateistycznej, apostazję traktują jako pewien rodzaj rytu, czyli udowadniają, że człowiek jest jednak w swojej naturze religijny (homo religiosus). To co robi Ruch Palikota można określić jako karykaturę ateizmu. Ateista nie interesuje się walką z Kościołem i wiarą, bo w ogóle nie zajmuje się Bogiem i sprawami wiary. No bo co to za ateista, który walczy z Bogiem, który nie istnieje? To tak jakby zwalczać krasnoludki.
Rozmawiał: Paweł Rozwód (PAP)
Subscribe to:
Posts (Atom)